Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chciał wyznać jej wszystko; ale się wstrzymał i, maskując istotną przyczynę, rzekł:
— Potrzebuję szerszego pola do działania, potrzebuję jeszcze sam się kształcie, widzieć w święcie coś więcej, niż to, co dotąd widziałem.
— Więc to był powód... — rzekła trochę dumnie. Dotknęło ją boleśnie i podrażniło to jego odezwanie się. — Skoro tak, to pozostaje mi tylko pożegnać pana i życzyć mu szczęścia.
Rzekła i podała mu obojętnie rękę. On nieśmiało uścisnął jej dłoń i, zmieszany tą nagłą zmianą w jej obejściu, zabierał się do wyjścia, nie mając pozoru do zostania dłużej. A dał-by był wiele, żeby mógł był pozostać.
Zaledwie jednak uszedł kilka kroków, usłyszał za sobą cichy, stłumiony jęk; obejrzał się i zobaczył Zofią upadającą na ziemię. Osunęła się bez szelestu i łoskotu, jak przewrócona kolumna światła — omdlała.
Adolf poskoczył na ratunek, chwycił ją w objęcia, i tulił, i cucił.
Po małej chwili otworzyła oczy, westchnęła ciężko i, przesunąwszy ręką po twarzy, obejrzała się wokoło, zbierając przytomność. Powieki jej drgały szybko nad sztywnemi oczyma i usta spazmatycznie się ruszały. Gdy się spotkała z jego wzrokiem, wpatrzonym w nią z troskliwością