Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i przestrachem, sztywne jéj oczy roztajały we łzach.
Potém, jakby się wstydziła słabości i zapomnienia, usiłowała uśmiechnąć się i rzekła:
— Co pan sobie pomyślisz o mnie, że tak... bez powodu... zemdlałam. Sama nie wiem z czego... My, kobiety, jesteśmy dziwnie słabe stworzenia...
Podniosła się z ziemi z jego pomocą i zwróciła się ku ławeczce.
— Usiądźmy — rzekła. — O czém my to mówili?..
— Mówiliśmy o powodach wyjazdu mego.
Dała mu znak ręką, aby milczał.
— Nie mówmy o tém więcéj — rzekła zmęczonym głosem.
— Owszem... chcę mówić — rzekł Adolf — nie powiedziałem pani bowiem istotnego powodu.
Zofia podniosła głowę i wpatrzyła się w niego szklącemi jeszcze od łez oczyma. Zdawało się, jakby jéj oczy zwiększyły się w téj chwili.
— Odjeżdżam... — mówił Adolf, szarpiąc rękoma tasiemkę kapelusza — odjeżdżam, bo... nie wiem, czy pani nie obrazi otwartość moja...
— Mów pan, proszę.
A widząc, że się waha, rzekła:
— Odjeżdżasz pan dla mnie... czyż nie prawda?.. to chciałeś pan powiedziéć...
— Zgadłaś pani...