Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

snem tle jej radości i rzuciła ponury, długi cień na jej myśli. Przypomniała sobie scenę, jaka wczoraj odbyła się na balkonie, i westchnęła. Nie sposób było łudzić się nadzieją, że będzie mogła zobaczyć tutaj kiedy Adolfa.
Ta pewność przytłaczała jej duszę ciężkim smutkiem, który osnuł jej myśli, słowa, jakby pajęczyną, i nadawał jej ruchom jakąś senność, omdlałość, posępne zaniedbanie. Robiła лvszystko bez życia; jadła, chodziła, rozmawiała, uśmiechała się nawet, ale w tem wszystkiem nie było duszy. Zapomniała nawet o swojej Stelli i parę dni nie wychodziła z domu; aż dopiero Jerzy przypomnieć jej musiał, że Stella stęskniła się bez niej i niecierpliwi się w stajni. Wysłuchała go spokojnie, potem wstała, poszła na ganek i kazała osiodłać klacz; ale widocznie więcej dlatego, by Stelli, niż sobie, przyjemność tem zrobić.
Ulubiona klacz poznała swoją panią i radosnem rżeniem ją przywitała. Służący, który ją prowadził przed ganek, z trudnością mógł utrzymać ją na munsztuku. Zofia dosiadła klaczy obojętnie, głasnęła ją rączką po czarnej, lśniącej szyi, i popędziła do ochronki. Było to najulubieńsze i najzwyklejsze jej miejsce. Klacz znała na pamięć tę drogę i, skoro stanęła przed żelazną bramą, sama już skręcała na mostek i tłukła kopytem o deski i o bramę, dopominając się, żeby otwarto.