Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tym razem jednak, gdy według zwyczaju skręcać chciała, Zofia zatrzymała ją na drodze i szpicrutą znagliła do dalszego biegu po gościńcu. Zdziwiona klacz strzygnęła uszyma, wstrząsnęła grzywą i potem posłuszna pobiegła na przód galopem wzdłuż okopów, otaczających park. Gdy dobiegła do końca parku, Zofia zboczyła na prawo, na maleńki wzgórek, zkąd szeroki dosyć był widok, szczególniej na fabryki Schmidtów. Stała czas jakiś, wpatrując się bystro przed siebie, jakby coś zobaczyć chciała, rozglądała się po okolicy, a potem zawróciła konia do ochronki.
Następnego dnia wycieczka na wzgórek znowu się powtórzyła, z tą różnicą, że nie zatrzymała się na nim tak długo, jak wczoraj, ale popędziła dalej przez pole, zasypane kupami galmanu i zielonopopielatej ziemi, i omijając ostrożnie doły, których tu było pełno, wjechała między zabudowania fabryczne, puściwszy konia szybkim kłusem.
Robotnicy ze zdziwieniem przypatrywali się kłusującej amazonce. Był to widok niezwykły w fabrykach. Nawet stary Schmidt, posłyszawszy tętent pod oknami, wyjrzał i zdziwił się niepomału.
Amazonka, mijając okna jego domu, rzuciła w przelocie tak bystre i przenikliwe spojrzenie, że stary Schmidt doznał wrażenia, jakby go kto dotknął w piersi rozpalonym drutem. Aż cofnął się