Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niem, potem nanowo zesztywniała w ponurym uporze.
— Cóż córka? Jej lepiej będzie na świecie beze mnie. Ludzie ją przytulą. A ode mnie co ma? Nic; bom ja dziad, nędzarz.
— Mogłeś jej dać uczciwe imię, a nie zrobiłeś tego — powiedział Adolf surowym tonem.
— Tak, dobrze wam mówić o uczciwości, bo wam się dobrze wiedzie. Ale kto tak, jak ja, z gospodarza zeszedł na dziada, na służalca tych, których rad-by w łyżce wody utopić, to inna rzecz.
— I zacóż chciał-byś nas w łyżce wody utopić?
— Zaco? — stary podniósł bure, sowie oczy na mówiącego zaperzony — za co? A przez kogo ja dziadem? hę? Kto mi zbrzydził życie, odjął ochotę do pracy, jak nie wasz ojciec? Nie chciał, żeby ona poszła za mnie. I ją zgubił, i mnie zgubił. Bo ja z nią umiał-bym pracować i dorobiłbym się czego. A tak, wszystko poszło na marne, bo mnie nic nie cieszyło. Jedynie cieszyło-by mnie, gdybym się był dowiedział, że jego Pan Bóg pokarał za to; gdyby był skapał na nic, zniszczył się do nogi. Ale gdzie tam! jemu się wiodło życie, jak nitka z przędziwa. To może człowieka do wściekłości doprowadzić!