Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bierze miara mojéj cierpliwości, z jaką słucham od godziny pańskich bredni.
Schmidtowi krew uderzyła do głowy; zacisnął pięści i postąpił na przód. Ale wnet opamiętało go dumne i pogardliwe spójrzenie barona, którém go zmierzył od stóp do głowy.
— Radzę ci nie unosić się, panie Schmidt — rzekł z lekceważeniem — bo możesz źle wyjść na tem. Kończ prędzéj, czego chcesz, pocoś przyszedł. Ta cała historya trwa za długo i niecierpliwić mię już zaczyna.
— Przyszedłem — odrzekł Schmidt — oddać wet za wet: krzywdę za krzywdę, upokorzenie za upokorzenie. Krótko mówiąc, przyszedłem ci powiedzieć, panie baronie, że cię z tego majątku wywłaszczę i wyrzucę ztąd, jak ty mojego ojca wyrzuciłeś.
Twarz barona karmazynem się oblała, sine pręgi żył wystąpiły na czoło, a oczy wyszły na wierzch. Oburzenie odjęło mu chwilowo mowę. Wnet ją odzyskał z podwójną siłą, poskoczył do Schmidta i krzyknął; krzyk był podobny do ryku lwa rozdrażnionego:
— Co?! ty, mię wywłaszczać! nędzna kreaturo, precz z mego domu! Do sądu z pretensyami, nie do mnie, precz! bo psami wyszczuć każę! Wybuch gniewu był tak gwałtowny, że Schmidt,