Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go tłumu i, odpychając rękoma napastników, zawołał gromkim głosem:
— Stójcie! precz od niego! Jakiém prawem go bijecie?
— To łotr! podpalacz! udusić go! — wołano zewsząd.
— Jeżeli zawinił, sąd go ukarze. Wy, gdybyście to uczynili, byli-byście tylko zbrodniarzami. Wy nie macie prawa sądzić i karać. Ten człowiek może być niewinny.
— On niewinny!... — Głośny, ironiczny śmiech zatrząsł piersiami wszystkich, i znowu chciano rzucić się na niego. Chcieli tego szczególniéj ci, którzy niedawno jeszcze byli jego wspólnikami. Obawa, by ich nie wydał, podsuwała im myśl zatłuczenia na miejscu starego mruka.
Ale Adolf nie dopuścił tego; własną piersią zasłaniał ponurego, milczącego zbrodniarza i z pomocą kilku ludzi udało mu się przeprowadzić go przez wzburzone tłumy do sieni.
Tu dopiéro rozpoczęto z nim śledztwo, któremu Adolf nie był przytomny. Wrócił on do robotników, podziękować im za pomoc w ugaszeniu pożaru i uspokoić ich, a zarazem usiąść z nimi do wspólnéj uczty.
W pół godziny potém przybył także ojciec do niego.
— I cóż? przyznał się? — spytał Adolf.