Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tulących i uspakajających swe dzieci, i pastor, który z okna domu poważnie i ze smutkiem przypatrywał się pożarowi.
Powoli łuna blednąc i skurczać się poczęła. Co chwila ktoś przybiegał od pożaru z wieścią pocieszającą, że niebezpieczeństwo minęło, że zapaliły się tylko składy drzewa, ogień był szeroki, ale nietrwały, i ugaszono go łatwo przy pomocy tylu ludzi.
Coraz więcej ludzi wracało od pożaru przed dom. Za chwilę wrócił i Adolf z ojcem, otoczeni drużyną robotników, radujących się, że niebezpieczeństwo minęło.
— Patrz, nic mu się nie stało!... — rzekła Zofia uradowana do Salusi. — Teraz możemy wracać do domu.
Zaledwie to powiedziała, gdy w bocznej ulicy dał się słyszeć gwar i krzyk, i za chwilę ukazało się kilkunastu robotników, wlokących gwałtem jakiegoś obszarpanego człowieka.
— Co to? kto to? — pytano zewsząd.
— Podpalacz! podpalacz! — odpowiadali przybyli, podnosząc za włosy głowę opierającego się i szamocącego zbrodniarza.
Salusia spojrzała i przeraźliwie krzyknęła. Był to jej ojciec — Jakób... Od początku uroczystości czatował on w poblizkich budynkach i nasłuchywał pilnie hasła buntu. Skoro go doleciał głośny