Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do katastrofy onieprzytomniło ją. Nigdy jeszcze nie znajdowała się w podobnym przypadku; to téż wszystko w jéj oczach przedstawiało się potworniej i bardziéj przerażająco, niż było wistocie. Zobaczywszy przybiegającą ku niéj Salusię, chwyciła się jéj obu rękoma, i sztywnemi oczyma wpatrywała się z przerażeniem w łunę i słuchała krzyków łudzi, krzątających się koło ognia.
— Chodźmy, panienko — radziła Salusia — ja podprowadzę panienkę do furtki.
— Nie, nie, czekajmy — mówiła nieprzytomnie, ściskając konwulsyjnie dłoń dziewczyny — chcę wiedzieć, jak się to skończy. Czy on poszedł tam?
— Kto? panienko?
Zofia spójrzała na Salusię zdziwiona, że jéj nie rozumie. Zdawało się jéj, że wszyscy, tak jak ona, o Adolfie tylko w téj chwili myśléć powinni. Pytanie Salusi oprzytomniło ją nieco; zawstydziła się, że mimowoli zdradziła się i zapomniała, i spytała już spokojniéj nieco:
— Czy pan Adolf poszedł tam także?
— Piérwszy tam pobiegł.
— Piérwszy?... A jeżeli mu się co stanie?
— Nie daj Boże! — rzekła Salusia, składając ręce.
W téj postawie, jedna wyczekującéj, natężonéj, a druga modlącéj, wyglądały obie kobiety końca pożaru. Obok nich zostało tylko kilka matek,