Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciły się wnet w tę stronę, gdzie stała ona z Zofią. Ta ostatnia zadrżała, zdawało jéj się, że ją poznają. Zasłoniła się jeszcze staranniéj chustką.
Tymczasem Adolf zbliżył się ku nim i, biorąc za rękę zapłonioną Salusię, rzekł słodko:
— Chodź moja droga, zaczniemy taniec...
Robotnicy weseli, głośnem „hurra!“ przywitali pierwszą parę.
Zaledwie jednak kilka razy przetańczyli wkoło, nagłe wszystkie pary zatrzymały się, jakby zaklęte, wszystkich oczy zwróciły się z przerażeniem w stronę fabryk, zkąd czerwona łuna rozszerzyła się na niebie i oświeciła nagłe okolicę. Równocześnie dał się słyszeć jęk dzwonu, bijącego na alarm.
— Pali się! pali się! — zawołano i tłumnie rzucono się w tamtę stronę.
Powstał hałas, zgiełk, wrzawa, zamieszanie nie do opisania. Ludzie w pośpiechu potrącał! się i tłoczyli, krzyki i rozkazy krzyżowały się i mieszały w powietrzu, płacz dzieci i lament niewiast splątały się z resztą głosów w potworną, przerażającą melodyą, w któréj dominował jednostajny, głęboki jęk dzwonu.
W chwili popłochu i zamieszania Salusia coprędzéj porzuciła swojego tancerza i pobiegła do Zofii, by ją uspokoić. I rzeczywiście, Zofia była mocno strwożona. To nagłe przejście z wesołości