Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc to był on sam... — powtarzała w myśli i rumieniła się sama przed sobą, przypominając, z jakim entuzyazmem mówiła o jego czynie.
— Ale dlaczegóż ukrywał się z nazwiskiem swojem? — spytała po chwili. Odpowiedź była nietrudna. Niechęć barona do jego ojca dostatecznie to incognito tłomaczyła. Trudniej było jej odpowiedzieć sobie, dlaczego on koniecznie pragnął być w domu barona?
Nie miała jednak czasu łamać sobie głowy nad tem; cała bowiem jej uwaga zajęta była Adolfem. Od czasu, jak się pojawił przed domem, nie spuszczała z niego oczu. Przypatrując mu się coraz lepiej, przyznać musiała, że Salusia nie przesadziła, mówiąc o nim z takiem uwielbieniem. Szlachetność malowała się na jego twarzy, w całej postawie. Obok energii i siły męzkiej, dojrzałej, widać było uprzejmą łagodność, pobłażliwy uśmiech, który ujmował serca dla niego.
Zofia nie mogła mu się dość napatrzyć. Wyróżniał on się wśród całego tłumu, uwidoczniał się bardziej, niż wszyscy. Jego prawie tylko widziała. Uważała, z jakiem zajęciem przypatrywał się bukietowi Salusi, a wtedy serce jéj biło mocno, jakby się bała, że odgadnie rękę, która układała kwiaty. Mimowiednie zasłaniała twarz chustką, by jej nie odszukał oczyma wśród tłumu, nie poznał. A kiedy robotnicy na rękach podnieśli go w gó-