Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niéj tak niezwykłe, przestraszało ją i zachwycało zarazem. Piérwszy raz znalazła się tak blizko ulicznego tłumu, w otoczeniu ogorzałych twarzy, poczerniałych i spracowanych rąk, prostéj odzieży, szorstkich słów. Dotąd widywała to wszystko z daleka z balkonu lub powozu, widywała tych ludzi kłaniających się jéj uniżenie. Dziś nie znać jéj było wśród tłumu, między wiejskiemi dziewczętami znikła, jak bławatek wśród tysiąca bławatów. Ta niezwykłość położenia bawiła ją, ale i przestraszała zarazem. Za łada ruchem tłumu zdawało jéj się, że ją zgniotą, rozszarpią, roztrącą. Wolała-by była uciec z téj ciżby na przestronne miejsce i z daleka przypatrywać się. Ale znowu bała się, by przez to nie zwróciła na siebie uwagi, by nie była poznaną. Zresztą z miejsca, w którem stała, mogła daleko lepiéj wszystko widziéć i słyszeć, a wszystko zajmowało ją bardzo. Nadewszystko chciała dobrze przypatrzyć się wybawcy swéj „przytulijki“, i niecierpliwie czekała wyjścia jego z domu. Jakże się zdziwiła, gdy w wychodzącym poznała gościa barona, który przed kilku dniami w pałacu potępiał przed nią swój własny postępek. Teraz zrozumiała, dlaczego to robił, zrozumiała także pobłażliwość, z jaką słuchała słów jego, które w innym razie oburzały-by ją bardzo. Było to jakieś bezwiedne przeczucie, które wzbraniało jéj żywić jakieś niechęci dla niego.