Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swojéj, tęskniły do niéj i nieraz pod parkan z płaczem podchodziły, wołając za nią. Dziewczynie było przykro, że bawić ich nie może; ale nie śmiała wyspowiadać się z tego swojéj opiekunce, by jéj nie obrazić. Aż raz Zofia sama to spostrzegła i zaraz przyszło jéj na myśl założyć dla tych dzieci ochronkę. Jednę taką założyła już była we wsi. Nietrudno jéj było uprosić barona, by jéj pozwolił urządzić drugą podobną w parku. Baron wprawdzie niekontent był, że do jego posiadłości wciskać się będzie w ten sposób żywioł fabryczny, którego nie cierpiał i unikał; ale że Zofii niczego odmówić nie umiał, więc zdecydował się część parku poświęcić na ten użytek, zastrzegł sobie tylko, ażeby dzieci nie przekraczały granic oddzielonego dla nich ogródka, i aby w dnie, w których on będzie zwiedzał Zofijówkę, nie pokazywały mu się na oczy.
Tak więc powstała ochronka. Z początku wiele dzieci garnęło się do niéj, bo tam znajdowały zabawę i opiekę; ale gdy rodzice ich spostrzegli, że dziatwa przy zabawie przesiąka katolickiemi pojęciami zakonnic, że wraca do domu obładowana krzyżykami i obrazkami świętych, — protestanckie familie zakazały dzieciom tam chodzić. Gronko więc się zmniejszyło. Zofia nie domyślała się powodu. Salusia nie śmiała jéj tego powiedziéć. A gdyby nawet była powiedziała, Zofia nie była-by