Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ło, że Jakób mógł zapomnieć o tej urazie, i miłość z nienawiścią miały czas w proch się rozlecieć. Jakóba już nie to właściwie jątrzyło, ale to, że człowiek, którego on nienawidził, zbogacił się tak bardzo, że mu się wszystko szczęśliwie wiodło. To go bodło, to podsycało nienawiść jego. Ani dobrodziejstwa, jakich doznawał, ani podwójne uratowanie jego i Salusi przez Adolfa, nie mogło ułagodzić i zniweczyć mściwości jego, owszem, w miarę ich dobrodziejstw, nienawiść jego rosła; do wściekłości go to doprowadzało, że tyle winien ludziom, których niecierpiał. Nienawiść jego przechodziła w szał, w rodzaj zaślepienia. Widząc, jak każde złe, które im chciał wyrządzić, obracało się na jego szkodę, jak, chcąc ich z dymem puścić, o mało własnej nie stracił córki, a kopiąc dołki pod nimi, sam w nie wpadł, i z tych nieszczęść oni dopiero ratować go musieli, — rozpalał się coraz to лvięk8zym gniewem. Szukał sposobów, któremi mógł-by dosięgnąć tych łudzi, nasycić zemstę swoję. Może, gdyby mu się to było udawało, uspokoił-by się, żałował nawet tego. Niepowodzenie pobudzało go do coraz nowych wysileń; w miarę im mniej miał powodów nienawidzieć ich, zaciekłość jego stawała się większą, chciał bowiem nią zagłuszyć głos sumienia, co go zatrzymywał i odradzał.
Jakób, jak mógł i umiał, oszukiwał siebie,by