Strona:Miłość artysty- Szopen i pani Sand.djvu/092

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale kiedy nie był już skłonny wierzyć mi, wyrzucał mi łagodnie, że go psuję i nie jestem dosyć surową dla niego. Starałam się go rozerwać, wyciągać go na przechadzki. Niekiedy, zabierając całe moje grono do dużego breka z ławkami, wyrywałam go pomimo jego woli z tej agonji; wiozłam nad brzegi Creuze’y i, przez dwa lub trzy dni, zgubieni w słońcu i w deszczu na drogach straszliwych, przybywaliśmy, śmiejący się i zgłodniali, do jakiejś miejscowości wspaniałej, gdzie zdawał się odradzać. Zmęczenia te podcinały go pierwszego dnia, ale spał! Ostatniego dnia, był już cały ożywiony, odmłodzony; wracając do Nohant, znajdował rozwiązanie do swej pracy bez wielkiego wysiłku. Ale niezawsze można było skłonić go do porzucenia tego pianina, które było częściej jego męką, niż radością, i powoli począł okazywać niezadowolenie, kiedy mu przeszkadzałam. Nie śmiałam nalegać. Szopen, kiedy się gniewał, był straszny, a ponieważ ze mną powściągał się zawsze, zdawało się wtedy prawie, że dusi się z braku tchu i kona.
Życie moje, zawsze czynne i zawsze śmiejące się nazewnątrz, stało się wewnętrznie bolesne, jak nigdy. Rozpaczałam nad tem, że nie mogę dać innym tego szczęścia, którego wyrzekłam się w stosunku do siebie; miałam bowiem niejeden powód do zmartwienia, przeciw czemu starałam się reagować. Przyjaźń Szopena nie była nigdy dla mnie ucieczką w mym smutku. Miał on dosyć własnych swych nieszczęść do znoszenia. Moje byłyby go zmiażdżyły, to też wiedział