Strona:Miłość artysty- Szopen i pani Sand.djvu/091

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiańskiej. Będąc Polakiem, żył on w koszmarach legend. Widma wzywały go, oplątywały, i, zamiast widzieć swego ojca i swego przyjaciela uśmiechających się w promieniu wiary, odpychał on ich twarze, odarte z ciała, od swojej i szamotał się z ich lodowatemi rękoma.
Nohant stało się antypatycznem dla niego. Powrót, na wiosnę, upajał go jeszcze na chwilę. Ale kiedy się zabierał do pracy, wszystko się zaćmiewało dokoła niego. Twórczość jego była samorzutna, cudowna. Znajdował on ją, nie szukając, nie przewidując jej. Spływała ona na jego fortepian raptownie, całkowita, szczytna, lub śpiewała mu się sama w głowie podczas przechadzki, i śpieszno mu było samemu usłyszeć ją, rzucając ją na instrument. Ale wówczas poczynał się trud najbardziej rozdzierający serce, jakiego kiedy byłam świadkiem. Był to szereg wysiłków, niezdecydowań i niecierpliwości, by pochwycić na nowo pewne szczegóły tematu, jakie zasłyszał wewnętrznie; to, co począł w jednej bryle, analizował nazbyt, chcąc to zapisać, i żal jego, że nie znajduje, jak mniemał, właściwego wyrazu, wtrącał go w rodzaj rozpaczy. Zamykał się całemi dniami w swym pokoju, płacząc, chodząc, łamiąc pióra, powtarzając i zmieniając sto razy takt, pisząc i zmazując tyleż razy, i poczynając nazajutrz z wytrwałością drobiazgową i rozpaczną. Spędzał sześć tygodni nad jedną stronicą, by ostatecznie napisać ją tak, jak mu się wykluła za pierwszym razem.
Miałam długi czas wpływ na to, by się godził na powierzanie się pierwszemu odruchowi natchnienia.