— O Panie, jakaż potęga niezłomna
Czyni twarz piękną wrogiem mojej twarzy
I wiedzie skutki z przyczyną niezgodne?
Dla mej radości, co mi jest zabrana,
Jest ona niby słońcem, które darzy
Ziemię promieńmi, samo wiecznie chłodne.
Odjeżdża Roland, rozgniewany srodze,
W pogańskie kraje prosto kroki niesie.
Zafrasowany duma i po drodze
Zdrajcę Ganona wspomina w tym czesie.
Błądzi, koniowi opuściwszy wodze,
Nagle klasztoru dojrzy w gęstym lesie.
W ponurej puszczy stał w poszytej dziczy,
Gdzie chrześcijaństwo z pogaństwem graniczy.
Chiaramont brzmiało nazwisko przeora,
Między wnukami był Agrantowymi.
Ponad klasztorem wznosiła się góra,
Gdzie trzej nieludzcy mieszkali olbrzymi.
Passamont jedna zwała się potwora,
Druga Alabastr, Morgant trzeci z nimi.
Ci, duże głazy wyrzucając z procy,
Szkodzili klasztor i we dnie, i w nocy.
Nie śmieli wynijść mnisi niebożęta
Do lasu po drwa, ani do cysterny.
Roland do bramy kołace — zamknięta.
Opat sam otwarł, bo bał się odźwierny.
Wszedłszy, pozdrawia Boga, co go święta
Rodzi Maryja; że jest prawowierny
Człowiek — przysięga — i chrztem świętym chrzczony,
Zaczem tłumaczy, jak zaszedł w te strony.
Powiada przeor: «Gościu, witaj zdrowy,
Z całego serca dajem ci gościnę,
Skoroś chowany w wierze Chrystusowej.
Żeśmy cię u wrót trzymali, za winę
Nam nie poczytuj, ani bądź surowy,
Bowiem sam uznasz, gdyć powiem przyczynę,
Iż miał brat furtjan czego bać się gości:
My tu strzec musim ciągle swoich kości.
Gdyśmy osiedli pośród tych bezdroży,
To choć są, jako widzisz, bezsłoneczne,
Jeszcze mieszkało się — powiem — niezgorzej,
Bo nieruszane były i bezpieczne;
Bywało, jedno dziki zwierz nas trwoży
I często w strachy wprawia niestateczne,
Lecz dzisiaj całą chcąc li unieść głowę,
Musim odpierać zwierzęta domowe.