Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się do swego klienta, ażeby mu coś szepnąć do ucha.
Szymon i Zoltan, milcząc, skinieniem głowy dali znak, że się zgadzają na punkty umowy swoich sekundantów.
Sprawa została wtoczona w bieg zwyczajny w takich razach.
Stara cyganka nie mogła przezwyciężyć nurtującego w niej uczucia tryumfu.
Przysunąwszy się do upadłej wielkości, kładła mu w uszy swoje morały:
— A co! A widzisz! Czy nie pękła twoja potęga, jak bańka mydlana? Czy nie dosięgnęło cię przekleństwo matki twojej, sponiewieranej cyganki — i to odrazu, natychmiast? A ty jeszcze śmiesz wyzywać do walki tego szlachetnego pana? Oh, błogosławioną będzie broń, która twoją czarną krew przeleje!
Szymon zadrżał. Był zabobonny. Już doznał na sobie siły dmuchnięcia tej czarownicy starej; uwierzył, że na kogo ona się rozgniewa, ten napewno dozna nieszczęścia.
Wszakże on sam był igraszką w jej ręku: z zaczarowanego księcia z bajki — stał się naraz robakiem, przez wszystkich pogardzanym, a zarówno owym księciem zaczarowanym, jak i robakiem teraz — nikt inny, tylko ona go uczyniła!
Jak wyzwanie, tak i wszelkie okoliczności z niem połączone, odbywały się publicznie.
W całem towarzystwie zapanowało męczące skrępowanie.
Naraz przygnębiający ten nastrój przerwany został wejściem osoby, o której nikt na razie nie pamiętał. Zadyszana od pośpiechu, z zarumienio-