Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Łaskawy panie naczelniku komitatowy! Każ pan ująć tę bezczelną babę i połaskotawszy, jak przynależy batami, wyrzucić ją za rogatki miasta!
Na te słowa rzuciła się ku niemu cyganka z wściekłością, oczy jej krwią naciekły, a usta bieliły się pianą.
— Mnie każesz biczować i za obręb miasta wyrzucać, mnie, swoją matkę?! Oh, ty nędzny niegodziwcze, chcesz na sobie wypróbować siłę przekleństwa matki cyganichy? Ty wydmuchana żabo, co pękasz ze złości i pychy! Jak ja cię nadepnę, flak z ciebie zostanie, którym wszyscy pogardzą!
Szymon w zapamiętałości gniewu pięść podniósł, ażeby tę kobietę uderzyć.
Rękę jego jednakże przytrzymał w powietrzu Zoltan.
— Pan chcesz uderzyć kobietę? Nieszczęśliwą waryatkę? Jesteś, czy nie jesteś szlachcicem?
Słowa te opamiętały Szymona.
Na doskonały wpadł pomysł Zoltan i wybornie przysłużył się Szymonowi, rzucając podejrzenie na poczytalność zmysłów starej cyganki.
— Panie naczelniku komitatowy! Każ pan tę oszalałą cygankę związać i zawieźć do szpitala, aby ją przyjęli do oddziału obserwacyjnego — tymczasem. Potem oddać ją do domu obłąkanych na koszt rządu.
Pan Lebegut tymczasem stał sobie spokojnie, niczem z tego, co się przed jego oczyma rozgrywało, nie alarmując się zbytecznie.
Na interpelacyę Szymona, splótł ręce na brzuchu i dwoma wielkiemi palcami kręcąc młynka, odparł kategorycznie: