Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niło na świecie”, i nakoniec kiwanie rękoma z góry na dół, „nie będziemy tu już mieli co robić; przepędzą, nas wszystkich, gdzie pieprz rośnie.”
Mimika pani Fruziny w odpowiedzi na to zdradzała ogromne przerażenie. Cóż się z nami stanie? Cóż poczniemy, gdy nas ztąd usuną? Znów się weźmiemy do harfy i klarynetu?
Ale pan Lebegut uspokoił swoją małżonkę przekonywającemi gestami.
Nie będą potrzebowali brać się do harfy i klarynetu, gdyż będą otrzymywali nadal pensyę taką, jak i dotąd, tylko poprostu założą sobie ręce i nic nie będą robili.
Więc pani Fruzina rozpogodziła czoło i odzyskała swój zwykły wygląd istoty najbardziej spokojnej i zadowolonej ze wszystkich na świecie.
Na tę ich rozmowę nikt z towarzystwa nie zwracał uwagi, gdyż każdego oczy przykute były do barona Szymona.
Każdy z natężeniem śledził, co też baron uczyni?
Jednego tylko pana Ollósi, śledzącego wszystko z po za swojej portyery, nie uszła baczności wymiana myśli obojga małżonków. Był na tyle sprytnym, że umiał ją sobie przetłómaczyć na język, zrozumiały dla siebie.
Hrabia Zoltan Bárdy tymczasem przysunął się do barona Szymona, wraz z kilku innymi wybitnymi osobnikami.
Szymon Lenke cofnął się od nich o kilka kroków.
— Proszę najuprzejmiej, ja z panami nie mam nic do mówienia. Do żadnych układów nie jestem skłonny, a daremnych dysertacyj nie lubię.