Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szkoda, że ci nie mogę przypomnieć o tem, że Bóg zapomina o tych, którzy się tak złoszczą.
I pana Ollósi’ego główka wychylała się od czasu do czasu z poza portyery, przysłaniającej jednę z framug okiennych.
Wzdychał z głębi ducha:
— Ach, jakiżby to był rozkoszny artykuł o dzisiejszym wieczorze, gdyby nie cenzura. Pewno go wymażą! Ale i do paszkwilu wcale nie zły nadarza się temacik.
Tymczasem nagle, chociaż nie głośno i wcale nie zwracając na siebie ogólnej uwagi, wpadł do foyer listonosz, z ogromną torbą na rzemieniu zawieszoną przez plecy i w pośpiechu depcząc niemiłosiernie po odciskach stojących mu na drodze, dopadł do jego Ekscelencyi, salutując mu po wojskowemu.
— Ekscelencyo. Express depesza.
To rzekłszy, otworzył torbę i wydostał z niej księgę kwitunkową, tudzież duże pismo w błękitnej kopercie, opatrzonej urzędową pieczęcią.
Miał przy sobie pod ręką także kałamarzyk i pióro i wszystko to gotowe podał naraz baronowi Szymonowi, zgiąwszy się w pałąk w ukłonie.
Ale cóż, kiedy jego Ekscelencya był obecnie w takiem usposobieniu, jakgdyby go kto podszewką na wierzch wywrócił.
I listonoszowi nie upiekło się — musiał i on odczuć zmianę temperatury
— Tam do dyabła. Cóż to! Nawet w teatrze spokoju mi nie dajecie, aż tutaj za mną z depeszami wędrówka? Depeszę do mnie zaadresowaną wręcz naczelnikowi komitatu, niechaj on za mnie z odbioru pokwituje. Co innego mam teraz na głowie.