Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Trzy dni temu.
— Dołączona była przy tem treść tekstu tych pieśni?
— Złożone były razem nuty z wierszami, które stanowią tekst, służący do śpiewu.
— No, to ten cenzor chyba zmysły postradał, że coś podobnego przepuścił i podpisem swoim upoważnił. Ale — ja tu jestem i kategorycznie zakazuję panu interpretowania tych bredni!
— Ekscelencyo, racz zwrócić uwagę, że może już zapóźno na cofanie programu; publiczność się już zbiera, a żartować z niej w ten sposób może nie wypada. Zresztą ja wszystkie te utwory przecież w samym Wiedniu nieraz grywałem i to w obecności najwyższych dostojników, którzy jakoś nie dopatrywali się w tem nic złego.
— Bardzo wierzę; w Wiedniu mogli panu na to pozwolić, ale nie tutaj. Wszak i papierosy palić wolno wszędzie — w prochowni jednak — nie wolno!
— Ale kiedy ja te same marsze, pieśni, czardasze i tutaj, w naszem mieście grywam także w miejscach publicznych, i nikt mi tego nie wzbrania.
Jego Ekscelencyę do reszty wywiodło z równowagi to, że nędzny cygan ośmiela się mieć słuszność! Niechby ją sobie miał zresztą, ale nie wtedy, kiedy z nim rozmawia. Popadł w pasyę, której, co prawda, nawet nie uważał za potrzebne hamować.
— Ze mną nie waż się sprzeczać, cyganie! — zawołał. — Skoro jesteś cyganem, bądź cyganem, nie pnij się wyżej! Chodź po karczmach, po kawiarniach i graj tam wszystko, co ci goście grać każą za swoje szóstaki, które ci na talerz rzucają, gdy