Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szymon, zadyszany, zarówno z prędkiego biegu, jak i ze wzburzenia, wyjąkał, sapiąc głośno:
— Co się tu za komedya rozgrywa?
— Komedya?… Ha, przecież jesteśmy w teatrze.
— Tak, ale dla nas w teatrze właściwem miejscem jest widownia, nie scena. Nam nie grać przystoi, ale patrzeć, jak grają inni, i klaskać, albo gwizdać.
— Doprawdy? Więc w jakichże zamiarach pan tu przybyłeś? Do klaskania, czy do gwizdania czujesz dziś chętkę?
— Uspokój się pani. Zamiarów moich nie odgadujesz zgoła Przybyłem tutaj na to, aby tej idyotycznej demonstracyi zapobiedz.
— Jakiej demonstracyi właściwie?
— No, temu dzisiejszemu, tak zwanemu koncertowi. Od kogo macie pozwolenie na tę szopkę?
— Od ciebie samego, szanowny mój małżonku. Znaleźliśmy podpisane już, gotowe pozwolenie twoje u sekretarza, który zresztą upoważniony jest nawet do tego, aby i sam wydawał odpowiednie zezwolenia.
— I wyście skorzystali z mojej nieobecności, aby pod pozorem niewinnej zabawy publicznej taki śmieszny skandal urządzić!
— Nie rozumiem zupełnie słów pańskich.
— Każde pozwolenie na przedstawienia, czy popisy publiczne połączone jest z warunkiem, ażeby ci, którzy daną zabawę urządzają, szczegółowy jej program przedstawili komitetowi cenzury na trzy dni przed dniem oznaczonym.
— Rozporządzenia tego trzymano się tu ściśle. Cenzor nie znalazł nic do przygany programowi.