Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

drzwiami bez poczucia miary. W sypialni żony wpadł mu w oczy leżący na biurku program dzisiejszego koncertu.
Szymon, przeczytawszy go, aż się zapienił z oburzenia. Coraz bardziej rozwijał śledztwo.
W jednej z szufladek znalazł list baronowej Anny, dziękujący Arance za wspaniałomyślny datek na złoty wieniec dla Paola Barkó.
A tu jak na złość, koroną pięknych właściwości Szymona było kolosalne skąpstwo.
Złoty wieniec! Dla Cygana!
Szwajcar zapytał pokornie, czy przypadkiem żona jego nie ma zagrzać wody do golenia dla jaśnie pana?
Küss die Hand! Możesz iść do dyabła. Będę tam dość ładny i z kudłatą twarzą!
Nawet surduta nie przywdział, lecz został w zapylonym żakiecie szarym z zielonemi wyłogami.
Ba! Gdyby był przeczuwał, jakie go szczęście omija w tej chwili!
Nawet fiakra zawołać nie kazał, lecz popędził piechotą do teatru, nie przez główną ulicę, ale przez zakazany jakiś zaułek, którędy bliżej było do celu.
W taki to sposób nie spotkał karety, wiozącej do pałacu piękną Cyterę, wysłaną po walca „Il Baccio…”
Wpadł do foyer jak bomba, brudny, potargany, obrośnięty, między zebrane tam świetne towarzystwo.
Aranka odrazu go dostrzegła.
Na razie zadrżała, lecz wprędce opanowawszy wrażenie, z uśmiechem witać go zaczęła:
— Ach, i pana tu mamy? Jakaż niespodzianka!