Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Piękna Cyganka oddaliła się spiesznie, ażeby zdążyć z powrotem przed rozpoczęciem koncertu.
Aranka spojrzała na zegarek.
„Jak stoimy z czasem? Jeżeli baron przed chwilą powrócił z podróży, to oczywiście przedewszystkiem musi zmienić ubranie. W zakurzonej odzieży podróżnej przecież nie mógłby się pokazać w teatrze. Już to znaną jest jego próżność, dbałość o urodę, a zwłaszcza o malowniczy układ kędziorów. Zanim je przyprowadzi do klasycznego ładu, upłynie co najmniej pół godziny. A tymczasem zajdzie mu drogę pomyślna szansa… Posłyszy czyjeś kroki w buduarze… Gdyż pokój jego sąsiaduje z buduarem. I zastanie tam Cyterę — samą jedną! Reszty już samo licho dokona.”
Aranka z takiem uczuciem tryumfu poprawiała fałdy sukni w lustrze, jak istota, zupełnie zdecydowana odpowiadać za następstwa wywołanej przez siebie gry.
Tu spadnie jedno, a tam drugie spadnie — ze wspólnego nieba.
Jednego tylko drobiazgu nie obrachowała Aranka.
Nie przyszło jej na myśl, że w mężczyźnie obrażonym gniew bierze górę nad próżnością. Kto kipi ze złości, ten nie staje przed lustrem dla poprawienia krawatu.
Gdy Szymon przybył do pałacu, w całym jego obrębie żywej duszy nie było, z wyjątkiem szwajcara. Teatr pochłonął wszystkich domowników: jedni siedzieli przy koniach, inni na jaskółce, sekretarz, pisarz — w krzesłach. Szwajcar miał u siebie wszystkie klucze, pootwierał jaśnie panu drzwi.
Jego ekscelencya burzliwie, jak huragan gromonośny, przebiegł wszystkie pokoje, trzaskając