Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ten człowiek goni własną zgubę! I właściwie, co go tu sprowadza? On teraz powinien kamieniem siedzieć w Budzinie, dokąd namiestnik tak pilnie go zawezwał. Kwestya bytu lub niebytu rozstrzyga się tam dla niego, a ten idyota traci zmysły i do domu wraca! I to właśnie dzisiaj! Ach, luby panie. Dzisiaj jest dniem moim! Jeżeli zwaryowałeś do połowy, no, to zwaryujże do końca!”
Arance błysnął zamiar iście demoniczny. Wyszukała Cyterę, z którą obchodziła się zawsze nader przyjacielsko. Pieściła ją jak dziecko i przemawiała do niej cukrowo—miodowo—ulepkowatemi słowy.
— Kochaneczko moja miła, mam do ciebie wielką, ogromną prośbę. Nie odmówisz mi, wszak prawda? Szepnięto mi przed chwilą, że po kolacyi towarzystwo ma zamiar prosić mnie, abym i ja swoim śpiewem dopełniła artystycznej uczty. Bądź tak dobra zatem, oto jest klucz od tapetowych drzwi mojego buduaru, gdzie stoi etażerka z nutami: wsiądź do mego powozu, pojedź i wyszukaj mi nuty, walca Arditti’ego Il baccio. Zabierz z sobą lokaja… Uczynisz to, duszko, aniołku?
Cytera wzruszyła toczonemi ramionami i uśmiechnęła się swobodnie.
Skoro jego ekscelencyi niema w domu, z całą przyjemnością.
Paolo byłby lepiej uczynił, gdyby żonie swojej zamiast Arance udzielił wiadomości, że widział barona Szymona, wracającego do domu. Cytera nie wiedziała o tem jeszcze.
Aranka odczepiła od bransolety niewielki kluczyk z pozłacanego glinu, którym otwierały się tapetowe drzwi jej buduaru i wręczyła go Cyterze.