Przejdź do zawartości

Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zoltan pozostał przy matce i rzekł do niej ściszonym głosem:
Dotychczas jakoś udawało nam się z urządzeniem tego koncertu bez przeszkód…
— Mam nadzieję, że uda nam się z nim w ten sposób do samego końca
— Zato trudno ręczyć. Kareta nasza minęła się w drodze z ekstrapocztą, wiozącą naczelnika okręgu.
Paolo, powitawszy innych, został przy Arance. Piękna pani obdarzyła go palącem spojrzeniem i długim, znaczącym uściskiem dłoni. Lica jej jaśniały weselem.
— Dzisiaj zdobędziesz pan sobie imię olimpijskiego zwycięzcy! — rzekła z uśmiechem.
— Dobrych chęci po temu napewno mi nie zbraknie.
— Przygotuj się pan na to, że cię spotka podczas koncertu miła niespodzianka… Mnie właśnie wydelegowano do wręczenia ci drobnego upominku…
— Zaszczyt to będzie dla mnie tak wielki, iż o wiele przewyższy moją zasługę — jeżeli wogóle mam jaką.
— O, nie mów pan tego. Artysta powinien mieć samowiedzę władzy, jaką posiada: dokąd inni wspinają się w pocie czoła, z trudem, tam artyście wystarcza przyjść i spojrzeć; tryumf sam do stóp mu się ściele. Artysta — jest to tytan, dziecię innej planety. I ja niegdyś byłam mieszkanką tego świata zaczarowanego i wiecznie po nim tęsknię. Nieraz taka mnie za nim ogarnia nostalgia, że pragnęłabym się przemocą wydrzeć z pęt, które mnie krępują i napowrót uciec do tego nieba. Doprawdy, jestem istną lunatyczką na tym punkcie. Gdy mnie opanuje ta faza snów i marzeń, jeżeliby się wtedy