Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szymon z pod oka zezem popatrzył na Zoltana.
— Z góry ci tylko zapowiadam, hrabio, że jeżeli masz zamiar mówić o Arance, biorę za kapelusz i zostawię cię samego w pokoju.
— Bądź spokojny. Upewniam cię, że o twojej Arance nie napomknę ani słowa. Mam tylko zamiar opowiedzieć ci z mojego własnego życia pewien epizod, tragi-komedyę, w której nikt inny nie został okryty śmiesznością, oprócz mnie samego. Poprostu, chciałbym wiedzieć twoje zdanie o tem. Nie weźmiesz mi za złe tej spowiedzi? Chociaż młody wiekiem, ale jesteś tak poważnym, tak trzeźwo na życie patrzącym człowiekiem, że zaciekawia mnie mocno, jaki też sąd wydasz o moich szaleństwach.
— Słucham.
— Będąc w twoim wieku i ja się także zakochałem na śmierć. Widocznie obadwaj pochodzimy aus dem Geschlechte Azra: choćby nam umrzeć kazano, przestać kochać nie umiemy (patrz Heine). Wybranka mego serca była idealną pięknością, klasyczniejszych rysów nie widziałem nigdy nawet w marmurze wykutych.
— Więc i ty porównywałeś swoją z marmurowemi bóstwami?
— A jakże, była ona dla mnie ożywionem bóstwem z marmuru. Nadto, oprócz zewnętrznej piękności, zdobiły ją rzadkie przymioty umysłu, wdzięk, żywość, dowcip; gdy się rozfiglowała, wesołością przechodziła menady, czasami zaś dziwna melancholia przysłaniała jej czoło, a wówczas, na skrzydłach poezyi i smutku porywała oddaną jej duszę w nadziemskie zaświaty. Byłem w jej ręku manekinem, pionkiem, gliną; ze mnie i ze mną czynić mogła wszystko, co chciała. Na jej skinienie byłbym chętnie poszedł boso, jako pokutnik do Ziemi Świętej, albo schwycił sztylet Fra–Diawola. Miałem zaś