Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mu się od środka twarzy, jak przypięty kufel. Miał na sobie poważny, długi surdut koloru tabaczkowego, a przy dziurkach od guzików czerwone kokardki orderowe.
— Dzień dobry! dzień dobry! — rzekł, wchodząc.
Te proste słowa podziałały niby głos czarodzieja na niezłomego męża z granitu. W nizkim ukłonie złamał się naraz we dwoje.
— Ach! Jaśnie wielmożny pan naczelnik komitatu! Jakie szczęście! jaki zaszczyt! Przepraszam stokrotnie, że mnie pan zastaje w takim negliżu! W tej chwili — natychmiast się przebiorę!
Poskoczywszy w najdalszy kąt pokoju, zrzucił szybko szlafrok aksamitny, a naciągnął czarny, salonowy tużurek, bezustannie szastając się, kłaniając i głęboko schylając przed panem naczelnikiem głowę.
Ale pan naczelnik nie zwracał na to uwagi, gdyż zajęty był pilnie pociąganiem cygara, które nie chciało się palić.
Wygasło. Wygasło! Ciągnę, ciągnę. Nie daje dymu, nie daje dymu.
Pan naczelnik komitatu miał zwyczaj często dublować wyrazy, co zresztą nie sprawiało zbyt przykrego wrażenia. Ileż to razy w operze umyślnie dopominamy się o bis! On sam ma się rozumieć, nie spostrzegał tego.
Baron Szymon z gotowością istnego kelnera z restauracyi rzucił się po zapałki do biurka, i sam podał ognia swemu naczelnikowi.
Ale cygaro było jakoś dziwnie uparte: wcale nie chciało się zająć.
— Też dyabli z takim cygarem. A jednak jest to przedni gatunek: nazywa się dragederos. Poprzednio myślałem że jest to wyraz hiszpański, ale