Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zywaj! Czemuż nie ekscelencyą? — zawołała artystka z wyrzutem, głosem zupełnie pełnym i zdrowym.
— Cieszy mnie, że o ile słyszę, głos pani nic na tem nie traci.
— Mnie serce boli, nie gardło!
— Temu łatwo zaradzić.
— Więc zaradź! Tyś moich cierpień przyczyną!
— Pani!
— Dowiedziałam się, że wyjeżdżasz do Rosyi.
— Teraz się dopiero pani o tem dowiedziałaś? Przecież tobie najpierwszej wspomniałem o tym zamiarze!
(Aranka mówiła Paolowi po imieniu, on ją zaś tytułował panią. Widocznie u Cyganów wszystko bywa naopak).
— Nie przeczę. Mnie pierwszej powiedziałeś o tem, żeś otrzymał z Petersburga korzystne zaproszenie, na co w odpowiedzi i ja tobie udzieliłam nikomu dotychczas jeszcze nie znanej wiadomości, że mnie również, także z Petersburga, taka sama życzliwa i zaszczytna spotkała propozycya. Z jakiemże uniesieniem, z jaką radością rozmawialiśmy wówczas o otwierającym się przed nami szlaku do wielkiego świata, do sławy europejskiej! Jakże nas cieszyła nadzieja zerwania raz z tem życiem włóczęgów, wegetujących z dnia na dzień, a wstąpienia na drogę tryumfów, należnych takim, jak my, artystom!
— Właściwie pani tylko unosiłaś się i cieszyłaś, bezemnie. Ja w tych zachwytach nie brałem udziału, jeżeli przypomnieć sobie raczysz.
— Więc dobrze. Być może. We własnej ekstazie mogło mi się tylko zdawać, że ty ją ze mną dzielisz… Z tej twojej twarzy martwej, nieruchomej, jak u sfinksa, nic wyczytać nie można!