Strona:Maski - literatura, sztuka i satyra - Zeszyt 15 1918.pdf/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zagrzmiał wystrzał i wielki pocisk nadleciawszy ze skowytem, padł tuż przed tyralierą, wybijając w ziemi ogromny lej.
Żołnierze rzucili się sznurkiem kilkadziesiąt kroków wprzód. Skoczyli przez powietrze olbrzymim łukiem, jak potworne koniki polne.
Za chwilę rozebrzmiały ich karabiny maszynowe.
Protazy znalazł się nagle w deszczu kul. Świstały wokół niego. Przerażony padł na ziemię.
Jednocześnie uczuł w dłoni tępy ból.
Zerwał się i usiadł.
Otworzył oczy.
Siedział w łóżku. Dokoła niego chrapali towarzysze różnymi głosami.
Przez okna kasarni zaglądał świt.
Oblizywał zapamiętale stłuczoną o sztabę łóżka pięść i siedział tak napoły rozbudzony. Było szaro wokół, ale Protazemu wydało się, że świeci słońce, jak lipcowe południe, a on kroczy po jednym promieniu, niby szerokim gościńcem ku jakimś wyżynom niedosiężnym. Na prawo i lewo dostrzegł postaci pochylone w niskim ukłonie. Wszystkie dostojne, wykwintnie ubrane. Widział wyraźnie fraki, uniformy, ordery i wstęgi.
Wstępował coraz wyżej, a gdy nagle podniósł głowę, zobaczył rzecz niesłychaną.
Oto na ogromnym worze złota, niby na niezmiernym tronie siedział wśród obłoków kadzielnego dymu czarny, skrzydlaty szatan Mamon.
Oba ramiona wyciągał miłośnie ku biednemu piechurowi i uśmiechał się łaskawie.
Protazy rzucił się z przestrachem wstecz.
Naraz rozebrzmiał śpiew chóralny i wspaniała muzyka.
Słów nie rozumiał, wiedział tylko, że każda strofa kończy się refrenem:
— Sława! Sława! Sława!
Od złota bił taki blask, oczy Mamona fascynowały tak przemożnie, refren pieśni brzmiał tak kusząco, że Protazy przemógłszy pierwotny strach, porwał się z łóżka, wyciągnął ramiona i rzucił się w uniesieniu w objęcia księcia piekieł.
Ledwo jednak krok uczynił, potknął się na własnych trzewikach i runął jak długi na sąsiada śpiącego tuż obok.
— Jezus, Marya! — krzyknął przebudzony nagle sąsiad i zerwał się.
— To nic, to nic... — uspokajał go Protazy, wracając do łóżka.
Sąsiad zaklął raz i drugi, poczem zachrapał na nowo.
Ale Protazy zasnąć nie mógł.
Ten sen zadecydował o jego życiu. Od tego dnia począwszy stał się bardziej jeszcze cichy, zadumany, skupiony w sobie.
Tygodniami nie odezwał się słowem do nikogo. Towarzysze myśleli, że zwaryował.
Ale niebawem spostrzegli, że jest to rodzaj waryacyi nietylko nieszkodliwy, ale przeciwnie, bardzo nawet dla nich sympatyczny. Protazy bowiem stał się nagle tak niezwykle pilnym, że podejmował pracę innych, ślęczał po całych dniach w pracowni, wyrabiał sobie pozwolenia pracowania poza godzinami, i byłby najchętniej noce spędzał w fabryce.
Wracając do kasarni, przynosił ze sobą całe pliki zagryzmolonego papieru i chował je troskliwie pod poduszkę.
Po kilku tygodniach uzyskał na stałe przydomek waryata, ale wytrwałością doprowadził do tego, że mu dano spokój i pozwolono pracować wedle upodobania. Żołnierz, uprzątający salę modelów, odstąpił mu nawet klucz, pod warunkiem, że obejmie jego funkcye. Protazy zamiatał salę i radował się, gdyż mógł odtąd pół nocy przepędzać w pracowni.
Razu pewnego, Protazy pracował zapamiętale, nie bacząc, co się dzieje wkoło niego.
Nagle uczuł, że czyjaś dłoń spoczęła ciężko na jego ramieniu.
— Cóż ty tutaj robisz po nocy?
Protazy krzyknął z przerażenia i porwawszy plik papierów, cisnął go pod stół.
Spojrzał na mówiącego i ochłonął nieco.
Ujrzał przed sobą oficera Polaka, dla którego powziął od pierwszego dnia wielką sympatyę.
— Nie bój się! — mówił oficer. — Nie bój się... pan — dodał po chwili. — Przeciwnie proszę mi to pokazać! Słowem ręczę, że nie zdradzę pana...
— To jest... to nic... — bąkał Protazy zmieszany.