Strona:Marya Weryho-Las.pdf/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pamiętaj, żebyś mi się dobrze ubrał, bo z mrozem niema żartów!
Do Stasia już dolatywały słowa ojca, gdyż biegł do chałupy, śpiewając i skacząc, po drodze nawet progu nie spostrzegł i przewrócił się, ale na to nie zważał; zerwał się czemprędzej i zaczął wkładać ubranie. Wszystko co znalazł, wkładał na siebie: kaftan, chustki, szaliki swoje i nieswoje, i wszelkie szmaty, nawet fartuszek siostry; a ubierając się przemawiał do siebie:
— Włożę szalik, to mi w szyję ciepło będzie, a ten łachman na uszy, tę znowu chustkę na grzbiet. Oh, jak ciepło!
W końcu tak się poowijał, że tylko nogi i ręce było mu widać.
— A cóż to za poczwara? — pyta matka, wchodząc do izby.
— Matulu! do lasu, a potem do miasta z tatkiem jadę; kazał mi się ciepło ubrać!
Uśmiała się matka, patrząc na niego, podeszła i zaczęła go odwijać ze wszystkich łachmanów. Zapięła mu dobrze kożuch, obwiązała go swoją dużą chustką i pożegnała słowami: „idź z Bogiem!”.
Za chwilę chłopiec siedział już z ojcem w sankach.
Śniegu napadało na pół łokcia, sanki mknęły szybko, a chłopiec pogwizdywał sobie i wołał: „Wio, wio, wio... koniku! wio, mój drogi, wio, wio!”
Wjechali w las.