Strona:Marya Weryho-Las.pdf/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, doglądaj mi konia, a ja pójdę drzewo rąbać — rzekł ojciec.
Stach rad, że ojciec do niego przemówił jak do dorosłego, przywiązał konia do drzewa i dał mu garstkę siana.
— A teraz i mnie trzeba brać się do roboty, — powiedział do siebie Staś poważnie.
Robota rzeczywiście była nielada: to ze śniegu bryły lepił; to drzewem wstrząsał, przy czem śnieg, niby pierzem okrył mu kożuch; to szyszki rzucał do góry. Stasiek tak pracował, aż się zmęczył. Wtem doszło go zdaleka wołanie ojca. Biegł w jedną, w drugą stronę, odezwał się parę razy i był już przy nim.
— O jej, co tu drzew naciętych! — wykrzyknął.
— Weź no te małe choiny i ciągnij je na wóz!
Staśkowi nie trzeba było powtarzać dwa razy podobnego zlecenia; już ciągnie, a ojciec za nim wlecze duże drzewa:
— Tatulu, tu cieplej niż w izbie, widzicie jakem się to zgrzał?
— I mnie, kiedym rąbał było ciepło, ale jeszcze zimno nas nie minie, chyba może jakoś pod wieczór zelżeje.
Bartosz poukładał szczelnie wszystkie choiny na sankach, przewiązał je sznurem, posadził chłopca, sam usiadł przy nim, uderzył biczem konia i pojechał!
— Tatulu, pocoście narąbali tyle choin, czy w miastach w piecu niemi palą?...