Strona:Mark Twain - Tom Sawyer jako detektyw.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

raz już mogliście się przekonać, jaką ja tam rozwijałem szybkość. A więc, jak już wam mówiłem, w trzydziestym roku mojej podróży zacząłem się czuć trochę głupio. Tak, tak, podróż sama przez się była przyjemna, ale trzydzieści lat zupełnej samotności... wyobraźcieno sobie, Peters. Prócz tego chciałem wreszcie dostać się dokądś. Ruszyłem w drogę, wcale się nie spodziewając, że będzie to trwać całą wieczność. Z początku podobało mi się, że podróż trwa tak długo, bo miałem pewne podstawy spodziewać się zakończenia mojej podróży w niezbyt chłodnem miejscu; ale koniec końcem zacząłem odczuwać, że gotów jestem pójść choćby do... słowem, gdziekolwiek, byleby tylko skończyć z tą nieokreślonością.
No więc pewnego razu w nocy, zresztą tam cały czas była noc z wyjątkiem tych momentów, kiedy mijałem jakąś gwiazdę, oświecającą swemi promieniami całą przestrzeń; ale takie momenty trwały sekundę, najwyżej dwie, gdyż natychmiast zostawiałem je za sobą i znów na dobry tydzień pogrążałem się w ciemnościach. Gwiazdy wiszą w przestworzach wcale nie tak blisko od siebie, jak się to nam wydaje. Ale o czem to ja zacząłem mówić? Aha! A więc pewnego razu w nocy zobaczyłem wprost za dziobem na horyzoncie niezmiernie długi szereg drgających świateł. W miarę jak się zbliżałem, zaczynały się zwiększać, rozszerzać swą objętość i coraz bardziej stawały się podobne do olbrzymich pieców o gigantycznych rozmiarach. Natychmiast pomyślałem sobie:
— Na świętego Jerzego! Nareszcie przybyłem i to na pewno nie tam, gdzie należy; wiedziałem, że tak będzie!