Strona:Mark Twain - Tom Sawyer jako detektyw.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wówczas zemdlałem, Nie wiem doprawdy, jak długo pozostawałem w omdleniu; widocznie długo, bo kiedy się ocknąłem, wokoło zamiast ciemności ujrzałem wspaniałe światło słoneczne i odczułem miły, świeży wiaterek. I jaka cudowna miejscowość rozpościerała się wkoło mnie — było to coś połyskującego, cudownego, zachwycającego! To, co brałem za piece, jak się okazało, było bramami milowej wysokości, zbudowane były z połyskujących klejnotów; otwierały przejście za mur z kutego złota; szczyt tego muru jak również jego końce ginęły w niezmierzonym oceanie przestworzy. Leciałem prościutko na jedną z tych bram, śpiesząc się jak na pożar. Wtedy zauważyłem, że niebo poczerniało od miljonów ludzi, zdążających do tej bramy. Co za hałas robili, unosząc się w powietrzu! Ląd również był szczelnie pokryty tłumem ludzi; sądzę, że były ich tam całe biljony.
Podleciałem do bramy razem z całą chmurą ludzi; kiedy przyszła kolej na mnie, starszy urzędnik mruknął tonem urzędowym:
— No, prędzej, prędzej! Pan skąd?
— Z San-Francisco — odpowiedziałem.
Jak...? San-Fran...? — zapytał.
— San-Francisco.
Podrapał się w głowę, widocznie nie rozumiejąc, i powiedział:
— Czy to planeta, czy co?
Na świętego Jerzego! Powiedział tak, Peters.
Planeta? — powtórzyłem, — Miasto, a nie planeta. I to jedno z najpiękniejszych, największych i...
— Tere-fere! — przerwał mi. — Niema czasu