Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To co — powiedział Sylwuś i zaszczękał zębami. Tylko że ja to z zimna, a on ze strachu, bo był grubo ubrany.
Staliśmy i patrzyliśmy na smętarz. Staliśmy długo. Tam było cicho.
— Może... — zaszczękał zębami Sylwuś.
— Idziemy — powiedziałem i jeszcze głośniej zaszczękałem zębami.
Dotknąłem ręką zasuwy smętarnej furtki. Była tak zimna, że ręka prawie przymarzła mi do niej.
— Chcesz, to masz — szepnąłem Sylwusiowi. Otworzyłem furtkę i zrobiłem dwa kroki w głąb smętarza. Przystanąłem. Było cicho, widno i pusto. Serce miałem nie tam, gdzie zwykle, tylko jakby bardziej do góry, w gardle, a może nawet trochę w głowie, tak mi wszędzie biło. Ale dookoła nie było nic. Tając dech poszedłem główną alejką w stronę krzyża. Krzyż stał na wzgórku, pośrodku smętarza. Stanąłem obok i rozejrzałem się wokoło. Wszędzie było cicho i pusto. Nagle przyszło mi coś do głowy.
— Która jest godzina? — zapytałem szeptem. Sylwuś wyjął z kieszeni zegarek swojego taty i powiedział:
— Kwadrans po północy.
— Pokaż.
Było naprawdę już po północy. Zaśmiałem się cicho.
— Coś ty — szepnął Sylwuś przerażony. — Chodźmy już.
Już nic a nic nie było mi zimno. Nie wiem, jak to się stało, że przedtem było mi tak zimno. Nic nie mówiąc poszedłem jedną z bocznych alejek.
— To jest grób Burtka — powiedziałem pokazując na kupę żółtego piasku. Sylwuś zaszczękał zębami.
— Cii... Coś ty? — szepnął.
Nie mówiłem nic; poszedłem w stronę naszej budki.