Strona:Marian Pilot - Panny szczerbate.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i zbiłem łaciatą, choć nic nie zrobiła. Wieczorem dokładnie umyłem obie nogi, ale nie chciało mi się nic jeść. Poszedłem do łóżka i o mało co nie usnąłem, ale przypomniałem sobie, że o północy idziemy na smętarz, i od razu spać mi się odechciało. Usnąłem potem na króciutko tylko, bo śniło mi się coś strasznego i zaraz się obudziłem. Bałem się tego snu i nie spałem już do końca, aż do chwili, kiedy Sylwuś zagwizdał.
Z Sylwusiem była Zośka.
— Myślałem, że już nie wstaniesz — powiedział Sylwuś.
— Idziemy? — zapytałem. Było zimno i dygotały mi zęby, bałem się, żeby nie zauważyli, bo zaraz by powiedzieli, że to ja tak ze strachu. Na pewno by tak powiedzieli, a Zośka zaraz to rozniosłaby po całej wsi.
— Idziemy.
Poszliśmy ścieżką za stodołami. Nikt nic nie mówił, nawet Zośka. Dopiero jak doszliśmy do ostatniej stodoły, odezwała się:
— To ja lepiej zostanę i zaczekam. Tylko nie siedźcie za długo.
Pomyślałem sobie, że ona jest bardzo głupia. Nie powiedzieliśmy nic i poszliśmy ścieżką przez żyto. Było tu jeszcze bardziej zimno i zęby tak mi latały, że nie mogłem się powstrzymać. Żałowałem bardzo, że nie ubrałem się lepiej i prosiłem Pana Boga, żeby tylko Sylwuś nie zaczął do mnie gadać, bo trzeba by było też coś powiedzieć i wtedy by się wszystko wydało.
— Ale widno — jak na złość powiedział Sylwuś. Widno było rzeczywiście, księżyc świecił duży i okrągły. Tylko tak zimno było. Jak wyszliśmy na drogę koło smętarza, to już myślałem, że nie wytrzymam. Zrobiło się zimno jak w lutym.