Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zdaje się, że tu wszystko ma na celu starcie oryginalności: drzewo, zwierzę, człowiek, budynek; wszystko starają się uczynić do drugiego podobne.
— Teraz rozumiem, dlaczego mi pani głową nie kiwnęła, gdym się dzisiaj kłaniał na Królewskiej.
— Doprawdy! Może być. Ja nie umiem patrzeć w mieście, nie biorę ukłonu dla siebie, przytem wciąż boję się zabłądzić, wpaść pod tramwaj lub dostać się pod miotłę stróża! Myślę, że mnie kiedy posłaniec przyprowadzi, bo się zgubię.
Śmiała się sama z siebie.
— Okropnie szkalujesz mi Warszawę. Po obiedzie pojedziemy na spacer do Wilanowa. Zabierzesz się z nami do landa — panie Radlicz. Trzeba naszej wieśniaczce zaimponować! — rzekł prezes.
— Ach — dobrze, dziękuję ojcu. Zobaczę kawał pola! — zawołała radośnie.
Wtem spojrzała na Andrzeja i zasępiła się.
— Ale może nie dzisiaj? — zauważyła wahająco.
— Dlaczego? Pogoda śliczna.
— Głowa go boli, a musiałby jechać także! — rzekła, czerwieniąc się na to pierwsze poufałe nazwanie męża. Nie mogła przecie mówić mu: pan przy ludziach.
— Wygląda, jakby pani skłamała w tej chwili — szepnął Radlicz dyskretnie.
— Nigdym się nie uchylał od musu! — ozwał się Andrzej.
Prezes spojrzał ne niego ostro i zapanowało kłopotliwe milczenie. Lica Kazi pobladły i jakby rozpacz mignęła w oczach. Mój Boże, jak on tak odpowie przy jej ojcu!
Schyliła głowę zmęczona, zniechęcona do dalszej walki.
— Nie zna pani Wilanowa? — przerwał milczenie Radlicz.
— Nie! Wybierałyśmy się z Tunią, ale ona nigdy nie ma czasu.
— Nie mając żadnej roboty, jest zapracowana.