Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo ja znowu jestem w rozpaczy, że nie mam co robić i myślę ogłosić się w Kurjerze.
— Na jaką posadę? — zaśmiał się Radlicz.
— Ależ, Kaziu, przecie nie mówisz tego na serjo? — przeraził się prezes, a Andrzej dodał:
— Jeśli o to chodzi, to bez ogłoszenia się znajdzie. U Dąbskich spotkamy Ramszycową.
— Ach, prawda! Ta panią porwie jak łup upragniony i wyzyska jak żyd szlachcica.
— Kto to taki?
— To jest miljonerka, Angielka, żona Ramszyca, tego od cukru, bo jest drugi od węgli. Biały Ramszyc i czarny Ramszyc, jak ich nazywają.
Kobieta, na której określenie trzeba samych superlatywów, jest najbrzydsza i najelegantsza, jest najśmielsza i najswobodniejsza, i najnieskalańszej opinji i życia, jest złośliwa, jak chochlik, a nie obmówi nikogo, jest najskąpsza w domu, a najwspanialsza w potrzebach ludzkości. Zresztą jest osią i trybem wszystkich dobroczynnych i miłosiernych zakładów i temu tylko oddana!
— Tatku, ja proszę o Ramszycową! — skoczyła Kazia do prezesa uszczęśliwiona.
— Dostaniesz ją, dostaniesz. Jeszcze cię zamęczy i będziesz prosiła łaski! — śmiał się prezes.
Radlicz spojrzał na zegarek.
— O siódmej spotykamy się w Alejach!
— Ach, to jedźmy — prosiła.
— Każ zaprzęgać! — rzucił Andrzej do lokaja.
Przeszli na kawę do salonu, i po chwili oznajmiono powóz.
— Spotkamy całą Warszawę w Alejach. Będę pani ludzi nazywał, a pani mi ich charakteryzować! — zaproponował Radlicz. — Ubawimy się setnie!
— No, nie, bo z tego urośnie plotka na milę! — zaprotestował Andrzej. — Już ja znam twój język.
Wsiedli do powozu, malarz naprzeciw Kazi, i ruszyli.