Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nowa! Każde moje słowo, ruch, krok były oglądane i wyśmiewane. Tak samo teraz z mojem parafjaństwem będę zabawką dla Warszawy. Tu ludzie mają jeszcze więcej wolnego czasu i zamiłowania do nowinek niż pensjonarki! Ano, cóż robić. Przejść to muszę.
— O! Mnie się widzi, że i pani umie wzorki zbierać. Jakieby to ciekawe było wiedzieć pani uwagi o mieszczuchach.
— Ona sobie nawet nie zadaje ceremonji. Powiedziała dziś Kołockiemu, że jest kaleka! — roześmiał się prezes.
Lokaj oznajmił obiad. Kazia zajęła miejsce gospodyni i rozlewając zupę, odpowiedziała na pytający wzrok Radlicza.
— Ano, jak ktoś zamiast prostych pleców ma garb, jest wbrew prawom przyrody i nazywa się kalectwem. Więc jeżeli ktoś nienawidzi matki i za cel życia ma jej dokuczyć, to także jest wbrew prawom przyrody, więc kalectwo.
— No, ale się garbatemu nie wypomina garbów — zaśmiał się Andrzej.
— Bo się z tem tai, a ten pan szczycił się swą nienawiścią do matki. Nazwałam tedy rzecz po imieniu!
— Czy pani zawsze tak czyni? — rzucił Radlicz.
— Zawsze, jeżeli mnie kto pyta.
— Z temi zasadami w ładną można wejść kabałę — mruknął Andrzej.
— Ale to bardzo zdrowe i ciekawe. Ja panią pytaniami zawsze będę zarzucał.
— Jakże się pani podobała Warszawa?
— Nie pierwszy raz tu jestem.
— Ale wrażenia?
— Jakbym była we młynie. Hałas świdruje mi uszy, kurz oślepia, powietrze dusi. Wszystko pędzi, śpieszy, potrąca, jakby co krok był pożar. A przytem jeden drugiego ogląda jakby coś osobliwego. A dla mnie wszyscy są tak do siebie podobni, że wolę już patrzeć na konie. Chociaż i te tutaj są szablonowe.