Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zamilkli i stali, zapatrzeni w wodę. Andrzej rozmyślał, walcząc z resztą nielogicznego gniewu. Rozsądek mu wracał. Kazia, zbywszy tajemnicy, odetchnęła swobodniej i cierpliwie czekała wyroku. W głębi duszy pragnęła, by się cofnął.
Ale Andrzej już równowagę odzyskał, ocenił położenie.
— W anormalnych jesteśmy warunkach! — zaczął mówić. — Ja ubóstwiam inną kobietę, pani marzy o innym mężczyźnie. Czy sobie nie gotujemy czyśćcowego życia? A jednak możeby gorzej było, gdybyśmy siebie kochali bez wzajemności! Nie wiem, byłby to może piekielny żywot. Dziękuję pani za wyznanie i szczerość. Oboje nieszczęśliwi, uszanujemy swe niedole. Proszę panią o rękę.
Kazia przeraziła się teraz dopiero. A zatem stało się! Tamten umarł, ona go w tej chwili grzebie.
Jeszcze raz spróbowała się wycofać.
— A jeśli ta pani owdowieje? — szepnęła.
— A jeśli on wróci? — odparł.
Potrząsnęła głową.
— To co innego. Gdy wejdę do domu pana, już dla niego nie żyję.
— O, jakże pani nieznaną rzeczą jest miłość! — zawołał gorzko.
— Owszem, ale dla miłości nie wolno być nieuczciwą — rzekła bardzo poważnie.
Poczerwieniał mimowoli.
— Wedle tego ja jestem nieuczciwy.
— Nie, bo pan mnie nie oszukuje, i tak jest w zwyczaju u świata, że ja powinnam pilnować honoru pańskiego nazwiska i domu. Lecz gdy ta pani owdowieje...
— Nie ożenię się z nią nigdy! O tem nie może być mowy! — przerwał prędko, stanowczo.
— Więc jeśli pan chce, to już między nami skończone — rzekła, starając się uśmiechnąć.
Wyciągnął do niej dłoń i uścisnęli prawice.
— Ojciec się bardzo ucieszy! — rzekła. — Proszę, nie mów pan mu prawdy; pan prezes mi to także