Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

obiecał. Mało ma radości w życiu, niech tę ma bez troski.
— Nie powiem nic i pani będę wdzięczny, gdy o tem więcej mowy między nami nie będzie!
— Jak pan sobie życzy, słowa nie powiem. Ja rozumiem, jak to boli, gdy ktoś obcy naszych ran dotyka. Ja tego panu nie uczynię.
Spojrzała mu poczciwie w oczy i mówiła dalej.
— Pan prezes wzmiankował, że pan życzy sobie ślubu cichego i bez zwłoki. Ojciec mi posagu nie daje, ale mam po matce dwa tysiące rubli na wyprawę. Muszę inaczej się ubrać — uśmiechnęła się — pan bogaty!
— Mamy pół Warszawy znajomych, co najgorsze! — odparł.
— Ach, tak, to najgorsze! Bardzo się lękam narazić pana na śmieszność swą dzikością i nieobyciem.
— Postaramy się tego uniknąć. Ma pani przecie wśród tych obcych koleżankę! Pani Tunia nam dopomoże. Państwo przyjadą do Warszawy i udamy się pod skrzydła pani Marty!
— Tak, prawda! Ona mnie nauczy i poradzi!
— Kaziu, Kaziu! — rozległ się z głębi ogrodu głos Szpanowskiego.
Kazia spojrzała ku słońcu i przeraziła się.
— Już około dziesiątej! — zawołała, ruszając na wołanie.
— Pani nie potrzebuje zegarka! — zaśmiał się Andrzej — jest akuratnie trzy kwadranse na dziesiątą.
— Miałam zegarek, ale mi go Zosia potłukła na miazgę! — odparła wesoło. — Nauczyłam się tedy orjentować po słońcu.
Naprzeciw nich ojcowie szli, prezes rozpromieniony, Szpanowski niespokojny.
— Panna Kazimiera pewno dla mnie zebrała fiołki — wołał prezes zdaleka. — Proszę starego udekorować! I nadstawił klapę surduta.
Gdy mu wkładała kwiatki, ciszej spytał: