Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oczy jej stały się bardzo smutne, gdy mówiła dalej.
— Pomyślałam tedy: gdy odejdę, ojciec będzie miał spokój; on o tem marzy, by mi los zapewnić. A tam, u państwa w domu, nie będzie mi gorzej niż tu. Wiem, co mnie czeka, uczucia nie daję, więc i żądać nie mogę, a przecież źli dla mnie nie będziecie! Tylko i ja mam panu coś do powiedzenia.
Zabrakło jej słów i krew uderzyła do skroni.
Stali już nad stawem, na cyplu, gdzie się dwa zbiorniki łączyły z sobą, przegrodzone grobelką i upustem. Z cichym szelestem woda biegła pod ich stopami, a nad nimi płacząca brzoza szemrała drobniuchnem liściem, do wody zwieszając warkocze.
Andrzej zdziwiony patrzał na nią. Chwilę pasowała się z sobą, potem z rezygnacją skazańca rzekła cicho i nieśmiało.
— Bo i ja, jak pan — kocham kogoś!
Zdumiał się ogromnie i brwi zmarszczył.
Spostrzegła to, i coś nakształt radości mignęło jej w oczach.
— Zapewne pan się cofnie po tem, ale powiedzieć musiałam.
— A on jest może żonaty, — uśmiechnął się dziwnie.
— Ach, gdzież tam — oburzyła się, tak w jej prostocie wydawało się to anormalnem i grzesznem.
— A zatem nie kocha pani? — badał, czując nielogiczny gniew i oburzenie zamiast logicznego zadowolenia.
— Owszem — i on mnie kochał, ale jego już niema.
— Więc umarł?
— Nie wiem, zginął, może nie żyje. Już trzy lata bez wieści wyjechał. Z Warszawy wyjechał na dwa lata, właśnie egzamin na lekarza złożył, miał osiąść w Lublinie. I tak wszystko się zmieniło. Byliśmy zaręczeni — i powinnam mu wiary dochować. Nazywa się Stanisław Boguski.
— Boguski! Pamiętam, słyszałem to nazwisko.