Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeszcze nikt, nigdy w życiu nie dostał od ojca tych pieniędzy.
— Bom nie miał w życiu prawdziwego dziecka, to jest córki! Tobie miałem dawać może? Miałeś i tak za wiele na gałgaństwa i głupstwa. No, usiądź, córuś, pogawędź ze starym. Dobry dziś dzień, mogłabyś się do mnie uśmiechnąć i nawet pocałować na podziękowanie.
— Wszystko, co tatuś chce! — uśmiechnęła się, objęła go za szyję, ucałowała. — Dziękuję za grosze, bardzo w porę przyszły, bo siedzę w długach.
— Pewnie u Salomona Pipermenta, na lichwie.
— Tak źle jeszcze nie, honorowy dług u męża.
— Ja żonie daję, a nie pożyczam!
— Widzisz, podziękuj i jemu. Twoje drapichrósty będą rychło rentę miały. A ty, Jędrek, nie chcesz herbaty?
— Herbaty? — powtórzył, budząc się z chwilowej zadumy Andrzej — nie, herbaty nie chcę.
— Myślę o tych ludziach, co tu dziś byli, śmieli się, dysputowali, bawili! Czy też który był szczery?
— Był z pewnością jeden. Doktór Downar.
Dlategoś go sobie wybrała do kolacji.
— Tak. To moja flamma jedyna, prawdziwa, o którą właśnie nikt mnie nie posądzi.
— Masz słabość do doktorów widocznie!
Zmarszczyła na sekundę brwi i nic nie odpowiedziała, zwróciła się do teścia.
— Tatuś jutro użyje mego towarzystwa, dziś zmykam, czeka mnie jeszcze po tej bitwie obrachunek potłuczonego szkła i porcelany, kwestja intendantury: Dobranoc!
Pocałowała go i wyszła do jadalni.
— Dzięki Bogu — wygraliśmy! — rzekł cicho prezes do syna. — Uspokoiła się i zostanie. W jakim ja strachu byłem wczoraj, wygląda cicha i słodka, ale to cicha woda. Byłem pewny, że wszystko przepadnie, że wyjedzie. Zlituj się, oszczędzaj ją.
Andrzej milczał.