Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, spotkała mnie pani nawet parę razy w Alejach. Jak to już dawno! Ale czy pani sądzi, że gdy kiedy ze swym wybranym tam pojedzie, to on tam z panią pierwszą będzie.
— Nie, tego nie myślę, alebym chciała być ostatnią. Tracić jest ciężej, niż wcale nie mieć.
— Pani to zna?
Zarumieniła się mocno.
— Gdybym nie znała, nie byłabym tu z panem.
— Ach, prawda, miała pani narzeczonego.
Zamyślił się.
— A jeśli on wróci i wróci po panią?
— Powiem panu szczerze i otwarcie. Ale to jeszcze jedna z moich utopij. Nie wróci już! A gdyby wrócił, to nie do mnie.
— Kochała go pani tak bardzo?
Nie odpowiedziała. On poczuł falę nielogicznej złości i niechęci, coś jakby zazdrość o to uczucie kobiety, o którą nie dbał, której nie kochał, ale która z prawa była jego własnością.
— Wolskie! — szepnęła Kazia, kłaniając się.
Uchylił i on kapelusza.
— Szlag mamę ubije! — zauważył. — Skamieniała na nasz widok. Ciekaw jestem, co będą teraz gadać! Ja byłem śmiertelnie ranny w pojedynku, pani odesłana do rodziny! Rozwód w konsystorzu. Pogłupieją.
— Wcale. Powiedzą, że jestem potwór, Messalina, żem pana potrafiła okłamać lub przebłagać albo że sobie nawzajem tolerujemy zdrady i zuchwale stawiamy czoło opinji.
— Co prawda, mają trochę racji. Szczególna z nas para. Mówimy sobie „ty“ przy ludziach, „pan“ i „pani“, gdy jesteśmy sami, nie mamy żadnych tajemnic, a jesteśmy wrogami, pani mi się zwierza o eks-narzeczonym, ja pani wyznaję swą miłosną porażkę.
— Nie okłamujemy siebie, dzięki Bogu!
— Tylko oto idziemy okłamywać ojca! — zakończył, bo powóz stanął przed lecznicą.