Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dla tego kłamstwa gotowam na wszystko.
— Nawet na pozostanie w moim domu?
— Nawet. I wdzięcznam panu za towarzystwo w tej chwili, bardzo wdzięczna.
— Trudno tę wdzięczność okazać.
— Niepodobna. Ani panu potrzebna, ani miła. Ale zobaczy pan, że za ofiarę ze siebie, dostanie pan od losu nagrodę za mnie.
— Wygodnie jest mieć los za kasjera. Ale jestem teraz w takiem usposobieniu, że trzeba cudu, by mi coś mogło zrobić przykrość lub przyjemność.
Spojrzała nań z uśmiechem.
— A ja zakład stawię, że sprawię ten cud.
— Pani?
— Ja, jeśli pan zechce ze mną pójść stąd jeszcze za godzinę, z wizytą.
— Pójdę przez prostą ciekawość.
Szpanowski wyszedł na ich spotkanie, wypadła też Zosia, dopominając się, że chce iść do Maniusi i Felisia i powitała ich z uśmiechem Szpanowska.
— Zupełnie nas pan Kazi pozbawił. Wpadnie na chwilę i już ją coś, a raczej ktoś do domu ciągnie.
— A mnie się zdaje, że jej nigdy w domu nie ma — odparł swobodnie.
— To ty hulasz po świecie! — rzekł wesoło Szpanowski. — Od tygodnia codzień ciebie czekają.
— Żona mi dokumentnie zmyła głowę wczoraj za to i tak wystraszyła, że dziesiątemu zakażę bałamuctwa. Teraz będę siedzieć w domu, aż mnie sama wypędzi.
— To ty, Kaziu, ostro rej wodzisz w domu! — zaśmiał się Szpanowski.
— Ma rację — dodała Szpanowska! — Ma młodego, ślicznego chłopca, niech go pilnuje, bo ukradną.
— Nie dam się wziąć!
— Gadanie. Nie wierz temu, Kaziu, i pilnuj sama swego. To najbezpieczniej, słyszysz?
Słyszę, mamo, ale on żartuje. Nie miałam prawa i racji do zmycia głowy, bo się nie bałamucił ani