Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Idę tam zaraz. Ale większy cud, że jest teraz tak dobra dla mnie. Czy wie, tatuś, że gdy myślała, że umrze, oddawała mi Zosię na wychowanie i opiekę?
— Niech żyje i niech ją sama chowa!
— Pójdziemy razem do lecznicy — rzekł Andrzej.
— To nie jedziesz do Grodziska?
— Ano, nie, bobym musiał wracać przed wieczorem dla tego zebrania.
— To dobrze, chłopcze. Powinnibyście być z wizytą u starych Markhamów i u tych przeklętych Wolskich.
— U Wolskich! — skoczył Andrzej.
— Nigdzie nie będziemy! — zdecydowała spokojnie Kazia. — On jest niezdrów i powinien siedzieć w domu, najlepiej nawet, gdy się położy, a ja mam wyżej głowy roboty z Ramszycową, która wyjeżdża temi dniami i zdaje na mnie cały swój kram.
— Winszuję, to już cię wcale nie zobaczę.
Uśmiechnęła się.
— Jak gdyby tatuś w domu dużo sam przebywał! Wrócę na obiad i na wieczór, jak zwykle. Dziś nawet wcześniej, bo muszę kolację przygotować.
Andrzej kazał konie zaprzęgać i — rzekł, podsuwając jej Kurjera.
— Co wolisz: „Hugenotów“, czy „Lohengrina?“ Wezmę lożę, to i ojcowie z nami pójdą.
— Lohengrina — pojutrze. Dobrze?
Prezes z pod oka oka nią patrzał i zachwycał się i radował. Nie wiedząc, jak okazać swe ukontentowanie, począł pogwizdywać dyskretnie. Służący oznajmił, że konie gotowe.
— Nie zawcześnie będzie! — rzekł Andrzej.
— To się przejedźcie do Łazienek.
— Ależ o jedenastej nie wcześnie! — zaprotestowała Kazia, sprzątając pośpiesznie przy bufecie.
Gdy wsiedli do powozu, Andrzej się odezwał.
— Co za zgroza na propozycję tych Łazienek!
— Istotnie, przeraziłam się na myśl, jak to panu byłoby przykre. Bywał pan tam w szczęśliwszych warunkach...