Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, jakiś student, który gdzieś przepadł bez wieści, u Jakutów.
— No, więc co? Staruszka umiera, chce ją widzieć. Co w tem niestosownego? Ojciec jej tam jest. Zresztą, cóż ona niewolnica, żebym jej miał pozwalać lub bronić? Żeby nie wypadało, samaby nie pojechała. A tyś kiedy wrócił?
— Dopiero co!
— Otóż posłuchaj, z czem przyszedł Kołocki. Ten Radlicz sportretował w jakimś obrazie Kazię i sprzedać nie chce.
— Co mnie do tego! — mruknął Andrzej.
— Kołocki dowodzi, że tobie będzie musiał sprzedać, więc żebyś użył swego wpływu i ten obraz dla niego kupił.
— Że też rodzina go nie zamknie w jakim zakładzie! — ruszył ramionami Andrzej i dodał, czemś innem zajęty: — Kiedyż ma wrócić?
— Kto może określić. Po pogrzebie zapewne.
— Może ten wnuk, narzeczony, wrócił?
— Licho wie, co ci po głowie chodzi. Ojciec jej telegrafował. Wiesz, że ja nie jadam w domu. Spróbowałem. Taki kram z kucharką, i wszystko było podłe.
Andrzej chodził zamyślony po gabinecie, nie słuchał.
— Cóż tam w waszej fabryce? — zagaił prezes.
— Wszystko dobrze. Zjechała stara Zaleska, więc Markham nie tyle będzie w domu przesiadywać. — Mogłem się uwolnić.
— To dobrze. Trzeba, żebyś był w domu jutro o drugiej. Wolska ma prezentować tego narzeczonego. No, chodźmy na obiad. Ten pusty dom stał mi się wstrętnym.
Ale Andrzej pożegnał ojca w bramie i poszedł szukać Radlicza, musiał się z nim widzieć.
Było to dość trudne przedsięwzięcie. Wstąpił do restauracji, potem do cukierni, gdzie Radlicz zwykle bywał, ale nie znalazł go, dalej nie wiedział, gdzie iść, gdy szczęściem spotkał Jóźwickiego, redaktora, i ten