Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

J’m'en fiche!
Andrzej poszedł do domu. Zmrok był chmurny, deszcz padał, wicher gwizdał; stylowy jesienny wieczór, dostrojony do jego humoru. Otworzył zatrzask, wszedł. Lampa kopciła w przedpokoju, w domu pakowała grobowa cisza. W jego gabinecie było ciemno, zadzwonił na lokaja i czekał długo, zanim się Józef zjawił, widocznie zaspany.
— Dlaczego niema światła tutaj? Wywietrzyć przedpokój.
Spojrzał na swe biuro; zarzucone było bezładnie listami i gazetami.
— Co tu za nieporządek. Kurzu aż grubo! Jak ty sprzątasz! Czy pani niema?
— Nie, proszę pana. Jeszcze nie wróciła! Zawczoraj wyjechała.
— Wyjechała? A gdzie starszy pan?
— U siebie. Jest hrabia Kołocki.
Andrzej poszedł do gabinetu prezesa. Kołocki właśnie wychodził, spotkali się we drzwiach.
— A, jesteś! Witam. Zostałbyn, ale się spieszę na polowanie do Romana! Dowidzenia. Ojciec ci powtórzy, z czem tu byłem! Wpadnę po odpowiedź. Uścisnął mu dłoń i wyszedł.
— Gdzie Kazia? — spytał żywo Andrzej.
— Otrzymała depeszę, że babka jakaś umiera i wzywa ją do siebie.
— Co za babka? Nie ma żadnej babki.
— Więc może ciotka! Powiedziała mi, że babcia Boguska umiera, była okropnie zmartwiona. Odwiozłem ją na pierwszy pociąg i nudzę się bez niej już dwa dni! Ten Kołocki! Nie wiedziałem, co mu zrobić, wyrzucić za drzwi, czy odesłać do Tworek.
— To żadna krewna ta Boguska, to babka jej eks-narzeczonego! Poco ojciec jej pozwolił jechać? Do czego to podobne?
Prezes się zastanowił, wreszcie rzekł:
— Pierwszy raz słyszę o tym narzeczonym! Gdzież on, jest tam?