Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łe, usta szydercze. Był bardzo przystojny, ale wyraz miał niemiły. Wypisał się na tej twarzy przesyt i duma, gwałtowność żądz, bezwzględność charakteru, ledwie pokryte światową ogładą.
Bardzo elegancki i szykowny, ubrany wykwintnie był to właśnie bohater chwili — Andrzej Sanicki.
Wzrok jego, trochę chmurny, obiegał salę, spoczął wreszcie na pani Celinie i zamigotał ogniem.
W tej chwili ona się obejrzała, jakby poczuła jego spojrzenie i nie przerywając gry, skinęła mu głową.
Maks Unfried, dobrze wytresowany, wstał natychmiast, podali sobie dłonie i Sanicki zajął jego miejsce. Chwilę rozmawiali we troje, banalnie, potem Maks dyskretnie zajął się sprzeczką wintową i zręcznie się wycofał.
— Wcześnieś się zwolnił? — rzekła Celina. Muzyka głuszyła rozmowę.
— Za wcześnie. Nie cierpię tych piątków. Czemu nie podają kolacji? Głowa mnie boli szalenie! — rzucał przez zęby gniewnie.
— Mogłeś się tu nie pokazywać, iść wprost do buduaru!
— Tak, żeby mi tam znowu wpadła Bella jak wtedy.
— Nie zdziwiła się wcale.
— Ale ja byłem w głupiej pozycji. Nie lubię tego.
— Widzę, że cię głowa boli, ale to nie z mojej winy — więc mi nie grymaś.
— A komuż? — uśmiechnął się gorąco.
— Tak — to i owszem. Lubię szampan — nie znoszę wermuta. Cóż tam nowego na łonie rodziny?
— Ano — jutro jedziemy!
— Już? Napiszesz do mnie zaraz po przybyciu?
— Naturalnie!
— A nie skłamiesz?
— Dlaczego?
— Może ci się ona podoba?
— To napiszę. Albo to pierwszy raz, że mi się ktoś podobał. Wiedziałaś o tem pierwsza.